niedziela, 6 marca 2011

Wtopy randkowe: Zagraniczna turystka

Próba poderwania na szkoleniowe materiały obcojęzyczne w autobusie zakończona powodzeniem. W wersji obcojęzycznej jestem najwyraźniej lepszą wersją samej siebie, ponieważ w polskiej wersji językowej nikt w autobusie mnie nie podrywał.
Marzenie o byciu poderwaną w środku komunikacji miejskiej prześladowało mnie od czasu, gdy ze statystyk dowiedziałam się, że tak poznaje się tylko 0,5 % par. Natychmiast zapragnęłam tylko w ten sposób kogoś spotkać, jako że wysoko stawiam sobie poprzeczkę. W końcu wielkopomny moment ów nastąpił, niestety zbudowany na mojej – jakoby – obcojęzyczności. Chłopak, który do mnie zagaił po zagranicznemu był - jak się wkrótce miało okazać – Polakiem. Mój słowiański akcent został więc – żeby nie wypadać z tej konwersatoryjnie kontrowersyjnej roli – wytłumaczony czeskim pochodzeniem. Ała. Nie wiem dlaczego, bo znam Pragę? Bo lubiłam Krecika? Bo czytałam Hrabala i oglądałam Hřebejka? Bo zjadałam mnóstwo chranolków z syrem w czasach, gdy dieta nie była obowiązującą religią kobiet? Niestety moja znajomość czeskiego ogranicza się do kwestii ‘wystup a nastup’ (z metra) i ‘Josem nietoperek’ (z Batmana).
Moja obcojęzyczna, lepsza wersja samej siebie rozciągnęła się już na kilka spotkań i daje efekty lepsze niż ta swojska, narodowa i nie chodzi tylko o to, że mój autobusiasty wybranek ma gładkie lico i piękny płaszcz z czarnej wełny. Jako osoba zagraniczna i niepolska jestem też obiektem większych niż osoba polska i swojska starań. Na kolejne spotkanie P. przygotowuje po czesku jakiś dowcip, żeby mnie rozbawić. Przyznaję, że śmieję się jak opętana, ale tylko dlatego, że zdaję sobie sprawę w jak absurdalnej sytuacji się znalazłam. Oczywiście dni mojego kłamstwa są policzone, ale - rozentuzjazmowana znalezieniem się w podzbiorze 0,5% par - galopuję na tym koniu, póki na tych czeskich derbach nie złamie nogi.

Albowiem po zagranicznemu człowiek nie mówi, tego, co normalnie by powiedział, nie komplikuje swojej metafizyki bytu, nie kreśli technicznie swojej osobowości w Autocadzie, ale ledwie ją szkicuje, lekko i z gracją, robi plamę z akwareli i czeka aż samoistnie rozleje się po papierze i uformuje w zaskakujący dla nas samych kształt. Wszystko jest lżejsze, pozbawione językowych izmów i życiowych nihilizmów.
Bo po zagranicznemu człowiek wdziewa status turysty, a nie wrośniętego w podłoże autochtona z przeintelektualizowaną składnią.
Urok wiecznego podróżnika zawsze trzyma w mocy dłużej niż szara codzienność.
To smutna refleksja, ale są i dobre strony: dobrzę się bawię i co najważniejsze – ćwiczę języki – z Polakiem bo z Polakiem, ale dobrze wyedukowanym i w dobrej gatunkowo wełnie.
Na razie nie rozważam możliwości, aby rzecz wyjaśnić i przejść na język przodków, bo wtedy – nie mam złudzeń – okazałabym się Kopciuszkiem w starych łachach i z dynią, zamiast karocy.
Żadna z nas nie chce jechać dynią zamiast karocy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

No to cyk! Nie ma się co pieścić.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...